poniedziałek, 16 lipca 2012

W lipcu mija kolejna rocznica pogromu w Jedwabnem

Za: http://www.kontrowersje.net/

Zbrodnię w Jedwabnem - w wymiarze medialnym - przypisano w dużej mierze dzięki publikacji książki Grossa "Sąsiedzi" - Polakom. W śledztwie IPN podważono wiarygodność zeznań jednego ze świadków Szmula Wasersztejna, na którego zeznania często powołuje się Gross w Sąsiadach. W orzeczeniach śledztwa stwierdza się m.in.: "Dzień 10 lipca 1941 r. w biografii Szmula Wasersztejna jest przedstawiony jako trwające od rana pasmo pastwienia się nad Żydami oraz okrutnych morderstw. Dokonała tego ludność miasteczka. Nie było natomiast widać członków miejscowego posterunku policji niemieckiej. Autor biografii podał, że na ulicach widział trupy młodych kobiet z rozpłatanymi brzuchami, zwłoki dzieci pokrojonych na kawałki, nagie kobiety z pośladkami pociętymi brzytwami. Na ulicy cmentarnej leżała kupa trupów". Stwierdzono, iż "(...)powyższe fakty nie znajdują zupełnie potwierdzenia w materiałach czynności przeprowadzonych w śledztwie".
Jaki paszkwilant, taki świadek, zresztą żydowski ubek.

IPN uznało, iż zasadne jest przypisanie Niemcom sprawstwa sensu largo, natomiast sprawcami sensu stricto byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic w liczbie "co najmniej około 40".
W obu mogiłach według śledczych IPN znajdować się mogły szczątki około 300-400 osób. Liczba 1600 ofiar, która padła w książce Grossa "Sąsiedzi" nie znalazła potwierdzenia w toku prowadzonego śledztwa.
10 lipca 2001 roku, w czasie obchodów 60. pogromu Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski, w obecności ambasadora Izraela Szewacha Weissa, oficjalnie, w imieniu swoim oraz – jak się wyraził – tych Polaków, których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią, przeprosił za nią. Spotkał się za to z krytyką niektórych środowisk niepoczuwających się do odpowiedzialności Polaków za zbrodnię – trwało jeszcze dochodzenie IPN, które nie wskazało ostatecznie winnych.


Agnieszka Arnold w tym samym roku nakręciła film Sąsiedzi. Po jego premierze oświadczyła w warszawskiej synagodze Nożyków podczas dyskusji poświęconej sprawie Jedwabnego, że "Jest to polska zbrodnia popełniona na polskich Żydach"
30 maja 2001 r. na polecenie Ministra Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego rozpoczęto czynności ekshumacyjne, jednak "zabroniono podnoszenia kości". Eksperci wskazali, że nakazany sposób postępowania wyklucza możliwość udzielenia odpowiedzi na szereg istotnych pytań, np. co do ilości zwłok oraz przyczyn śmierci poszczególnych ofiar. Kwestię ekshumacji konsultowano ze stroną żydowską, która była przeciwna podnoszeniu kości.
Żydowskie pochodzenie wymienionych wyżej osób: szkalujących Polaków, przepraszających w imieniu Polaków, uniemożliwiających rzetelne wykonanie czynności ekshumacyjnych jest oczywiście przypadkowe.

Poniżej artykuł Wiesława Wielopolskiego, opisujący losy związanej z wydarzeniami w Jedwabnem rodziny Laudańskich:

Relacja mieszkańca Jedwabnego, Zygmunta Laudańskiego skazanego w 1949 roku w sfingowanym ubeckim procesie na 12 lat więzienia za zamordowanie Żydów

"Laudańskiego gnali gestapowcy" - tak zeznała do protokołu, przesłuchiwana przez oficera śledczego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży, Marianna Supraska, mieszkanka Jedwabnego. W 1949 roku UB zmontowało proces w sprawie rzekomego uczestnictwa polskiej ludności tego miasteczka w znęcaniu się, a następnie zamordowaniu poprzez spalenie w stodole, współobywateli pochodzenia żydowskiego. Dające świadectwo prawdzie zeznania pani Supraskiej i innych osób, które były bezpośrednimi świadkami dramatu Żydów z Jedwabnego, nie miały żadnego wpływu na przebieg wyreżyserowanego procesu. Ta parodia wymiaru sprawiedliwości miała miejsce 16 i 17 maja 1949 roku przed Sądem Okręgowym w Łomży. W grupie dwudziestu dwóch oskarżonych o udział w rzekomym pogromie Żydów w Jedwabnem znajdowali się również, mieszkający dzisiaj w Piszu bracia Laudańscy. Obaj - Jerzy i Zygmunt - zostali skazani na wieloletnie więzienie. Młodszy Jerzy został skazany na 15 lat, starszy Zygmunt na 12 lat. Pan Zygmunt Laudański, który pomimo swych 82 lat i dolegliwości żołądkowych, pamiątce po skopaniu go przez funkcjonariuszy łomżyńskiego UB, trzyma się dość krzepko i dysponuje znakomitą pamięcią, zgodził się zrelacjonować swoje przeżycia z tego okresu.

Zanim przejdę do relacji pana Zygmunta, odniosę się pokrótce do agresywnie nagłaśnianej przez niektóre środowiska żydowskie książki Jana T. Grossa pt. "Sąsiedzi". W 2000 roku Gross powielił w tym antypolskim paszkwilu ubeckie kłamstwa oraz tendencyjną i mało wiarygodną relację niejakiego Wasersztajna, żydowskiego oficera UB, którego z jedwabneńskiego pogromu uratowali... Polacy. Pani Jadwiga Wąsowska-Kordas, bezpośredni świadek przemarszu Żydów przez miasteczko do stodoły, miejsca ich kaźni, o "rewelacjach" Wasersztajna, który wtedy nazywał się Stasiek Całka, mówi krótko: "...ten swołocki duch bezczelnie kłamie, nikt z Żydów nie był skaleczony ani porżnięty, ani bez głowy, nikt z Polaków nie rozcinał Żydom brzuchów nad sadzawką. W pobliżu stodoły nie było żadnej sadzawki, a w tej pół kilometra dalej, to woda była czyściutka, bo tego samego dnia poiliśmy tam krowy".

Kłamstwa Grossa w kolejnych publikacjach demaskowali i nadal demaskują polscy historycy i publicyści. Wystarczy wspomnieć profesora Tomasza Strzembosza, profesora Jerzego R. Nowaka, Piotra Gontarczyka czy Andrzeja Reymanna. Podważając wiarygodność metod badawczych Grossa, poddają w wątpliwość faktografię na której się opierał. Nie sposób w jednym artykule prasowym zawrzeć wszystko, co wynika z obszernej dokumentacji i materiałów źródłowych zgromadzonych przez wymienionych wyżej historyków i dziennikarzy. Można jednak, chociaż w ograniczonym stopniu, zadać kłam oszczerstwom autora "Sąsiadów" i tym samym powstrzymać jego zapędy w opluskwianiu narodu polskiego.

Ksiądz Edward Orłowski, obecny proboszcz Jedwabnego udowodnił, że jego poprzednik z czasów sowieckiej okupacji, rozstrzelany przez bolszewików ksiądz Szumowski nie mógł 10 lipca 1941 roku stojąc w bramie jednego z domów na trasie przemarszu Żydów na spalenie, wołać do swych rodaków: "Polacy, nie niszczcie Żydów, nie róbcie tego, Niemcy to za was zrobią". Podnieść księdza z grobu nie mógł nikt, nawet Gross, ponieważ tego duchownego już od pół roku nie było wówczas wśród żywych. Ksiądz Szumowski, aresztowany rok wcześniej jako "rukowoditiel kontrrewolucjonno-powstańczeskoj organizacji, kotoraja stawiła swojej celju podgotowku woorużennogo wosstanja protiw sowietskoj własti", został stracony w styczniu 1941 roku. Potwierdzeniem powyższego jest kopia odpowiedzi Konsulatu Białoruskiego w Białymstoku z 26 października 1994 roku, jaka znajduje się w posiadaniu ks. Orłowskiego. Dokument ten, jak również przytoczone poniżej fakty spisane z relacji pana Zygmunta Laudańskiego, jako jedne z wielu są niepodważalnymi dowodami łgarstw Grossa, który niżej podpisanemu jawi się jako ewidentny blagier.
W świetle cząstkowych ustaleń podczas niedokończonej ekshumacji na miejscu zbrodni, prysły wszystkie mity i kłamstwa Grossa. Prysł mit o 1600 zamordowanych, a znalezione złote monety i obrączki oraz łuski i kule produkcji niemieckiej są dowodem na to, że: po pierwsze, nie było rabunku ofiar po ich zabiciu; po drugie, na miejscu zbrodni byli Niemcy, którzy strzelali do ofiar.

Wrzesień 1939

W sierpniu 1939 roku dziewiętnastoletni Zygmunt Laudański otrzymał kartę powołania do wojska. Nie sądzone mu było jednak walczyć z bronią w ręku. Jako fachowiec-murarz, wraz ze swym ojcem mistrzem murarskim Czesławem Laudańskim, został skierowany do prac wykończeniowych systemu betonowych umocnień pod Wizną - tych samych, na których wyszczerbił sobie zęby pancerny korpus Guderiana, a ich bohaterscy obrońcy, jak legendarny już dzisiaj kapitan Raginis, woleli zginąć niż poddać się.
Kiedy Niemcy zbliżali się do Wizny, wszyscy pracownicy cywilni otrzymali rozkaz ewakuowania się do Baranowicz. Stamtąd do Sarn, a następnie do Kowla. Dalej nie było już gdzie uciekać. Kowel zajęty był przez Sowietów, a okupantom walnie pomagała żydowska milicja. Wyposażona w karabiny i oznaki władzy, jakimi były czerwone opaski na rękawach, nadzorowała polskich jeńców wojennych, których zapędzono do zasypywania rowów przeciwlotniczych. Żydzi naigrawali się z polskich oficerów, twierdząc, że "ich pańska Polska" już się skończyła. (Podkr. moje - WK.)
Jednemu z podporuczników Laudańscy użyczyli cywilnego ubrania, które pomogło mu w ucieczce. Oni sami też nie mieli czego tutaj szukać. Teraz już w czwórkę, bo na szlaku wojennej tułaczki ojciec i syn spotkali dwóch pozostałych braci (Jerzego i Kazimierza), postanowili wracać do Jedwabnego. Powrót ułatwiały posiadane rowery. Zbliżając się do rodzinnej miejscowości, bracia postanowili pomóc okolicznym rolnikom w wykopkach. W zamian, tytułem zapłaty, otrzymali kilka worków ziemniaków na zimę. Kiedy dotarli do domu, poraziła ich wieść o aresztowaniu ojca.

Pod sowiecką okupacją

Czesław Laudański, znany i ceniony w Jedwabnem mistrz sztuki murarskiej, był jednym z wielu inicjatorów budowy kościoła parafialnego w tej miejscowości. Kiedy w 1926 roku wkopano pod budowę przyszłej świątyni kamień węgielny, świeccy i duchowni uczestnicy ceremonii pozowali do zdjęcia. Po latach ta właśnie fotografia była dla NKWD wystarczającym dowodem "nieprawomyślności" ojca. Według sowietów "komitywa" z duchowieństwem znaczyła tyle samo co antykomunizm, a to dawało przepustkę albo na białe niedźwiedzie, albo na tamten świat.

Bracia dalecy byli od posądzania kogokolwiek o denuncjację ich rodziciela. Równie dobrze mogli to zrobić komunizujący Żydzi, jak i uważający się za komunistów czterej bracia Krystowczykowie.
Póki co postanowili się ukrywać, bo znając bolszewickie metody byli przekonani, że po ojcu przyjdzie czas i na nich. Najstarszy, Kazimierz, udał się pod Ostrów Mazowiecką, gdzie zamieszkał w miejscowości Poręba. Jerzy i Zygmunt ukrywali się przez pół roku; rzadko nocowali w domu - najczęściej u znajomych gospodarzy, w stogach, w stodołach, na strychach.

Laudańscy nie mieli wrogów wśród rodaków i wśród znacznej części społeczności żydowskiej - w większości apolitycznej, zajmującej się handlem i rzemiosłem. Nic ich nie różniło, a pojęcie antysemityzmu było dla nich obce. Nawet próba wejścia Laudańskich na miejscowy rynek odzieżowy, gdzie początkowo wcale nieźle im się wiodło, nie pozostawiła urazów ani niechęci. Handlowali, póki żydowscy kupcy dumpingiem nie zmusili ich do zwinięcia interesu. Nie zdołało to jednak zantagonizować sąsiadów.
W międzyczasie Zygmunt postanowił drogą legalną starać się o zwolnienie ojca. Podanie do okupacyjnych władz sowieckich z prośbą o zwolnienie podpisało wielu mieszkańców Jedwabnego, w tym również jedwabneńscy Żydzi. Dotychczasowe starania nie dawały rezultatów, a ciągłe ukrywania dawało się już we znaki, więc Zygmunt postanowił posłużyć się fortelem...

Jedną z form sowieckiej indoktrynacji na terenach okupowanych było rozdawanie Polakom tłumaczonej na język polski sowieckiej Konstytucji. Jeden z konstytucyjnych artykułów głosił, że nikt nie może odpowiadać i być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za kogoś. To postanowił wykorzystać Zygmunt Laudański. W piśmie skierowanym do Stalina i Kalinina pytał jak to jest, że on z powodu aresztowania ojca musi się ukrywać. Zmusza go do tego postępowanie miejscowych władz, dla których jest przestępcą. Chce zatem wiedzieć, czy kłamie sowiecka Konstytucja, czy też niewłaściwie wprowadzają ją w życie sowieccy urzędnicy.

Wykombinował, że atutem listu będzie miejsce nadania: małe polskie miasteczko okupowane przez Sowietów, z którego nikt nigdy do Moskwy nie pisał i prawdopodobnie nigdy nie napisze. To może kogoś zainteresować. Faktycznie zainteresowało. Odpowiedź przyszła na adres nieobecnego kolegi, który - za jego zgodą rzecz jasna - przezornie podał. Poinformowano Laudańskiego, że Prokurator Generalny Związku Sowieckiego zainteresował się jego sprawą i zażądał od podległych mu organów stosownych wyjaśnień. Mając taką "bumagę" w kieszeni, Zygmunt wrócił do domu.

Twarzą w twarz z NKWD

Na razie nikt go nie niepokoił. Chcąc pomóc ojcu w utrzymaniu się przy życiu w łomżyńskim więzieniu trzeba było sukcesywnie dostarczać tam paczki żywnościowe. Każde wysłanie paczki wymagało zgody miejscowego naczelnika NKWD. Chcąc nie chcąc, trzeba było wleźć lwu w paszczę. Z koniecznym w takich przypadkach "zajawlenjem" udał się Zygmunt wprost do najważniejszego enkawudzisty w Jedwabnem.

Ten nie omieszkał wyrazić swego zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania. Oni również mieli pismo z Moskwy. Szukali Zygmunta, aby wykazać się przed zwierzchnością. Od tej pory mógł się już nie ukrywać. Co więcej, jedwabneńskie NKWD uważało go w pewnym sensie za "swego człowieka" i próbowało go wciągnąć do współpracy. Sowietom dawał się już we znaki polski ruch oporu. Ponosili straty. W potyczce z polską partyzantką zginął poprzedni naczelnik NKWD w Jedwabnem, niejaki Szewieliow. Sowiecka akcja odwetowa zakończyła się częściowym powodzeniem. W jednej z leśniczówek osaczyli polski oddział. Wśród zabitych była również Jadwiga Laudańska, stryjenka Zygmunta. Pokrewieństwo to było dla niego realnym zagrożeniem. Wyłgał się od podejrzeń o współpracę z ruchem oporu twierdząc, że gdyby był w kontakcie z partyzantami, nie przyszedł by tutaj, aby się ujawnić.

Zdawał sobie jednak sprawę, że "kupując" jego wyjaśnienia NKWD miało wobec niego określone zamiary. Tak też było. Polecono mu utrzymywanie stałych kontaktów z miejscową "czerezwyczajką" i donoszenie o każdym obcym pojawiającym się w mieście. Wiedział, że jest inwigilowany. Pozostawało robić dobrą minę do złej gry albo rżnąć przysłowiowego głupa. Podjął pracę w miejscowym MTS (maszino-traktornoj stancji), gdzie pracował aż do wejścia Niemców. Dorabiał murarką. Młodszy brat Jerzy terminował u szewca w warsztacie stryja Konstantego. Ojciec nadal przebywał w więzieniu. Żyli ciągłą nadzieją na jego uwolnienie, chociaż widoki na to były raczej mizerne.

Ani Jerzy, ani Zygmunt, z racji powiązań stryjostwa z ruchem oporu, nie mogli zanadto się "wychylać". Pozostawało najważniejsze - przeżyć, uniknąć wywózki w głąb Rosji i nie dać się aresztować.
Przemyśliwali o ucieczce za kordon, do Generalnej Guberni, do najstarszego Kazimierza. Ale uciekając skazaliby matkę na więzienie, zaś ojca na śmierć, a tego nie mogli zrobić. Żyli więc nadal w sowieckiej "szczęśliwości".

Tak jak im nakazywano, brali udział w świętowaniu "prazdnikow": "pierwomajskowo" i "oktiabrskowo". Tak jak im nakazywano, nosili transparenty, szturmówki i portrety sowieckich przywódców. Zygmunt z młodzieńczą tendencją do "zgrywy" łapał przeważnie za portret Stalina, co w połączeniu z odpowiednią mimiką i puszczaniem oka do zaufanych kolegów zapewniało wcale dobrą zabawę. Nie przewidział, że po latach pani Agnieszka Arnold kręcąc o nim film wykorzysta ten moment kreując go na "bolszewickiego bandytę".

Po wkroczeniu Niemców

Kiedy 22 czerwca 1941 roku do Jedwabnego weszli Niemcy, Laudańscy cieszyli się jak wszyscy. Ale nie z powodu "wyzwolicieli". Powodem radości był fakt wojny między dwoma odwiecznymi wrogami. Wierzyli, że tak jak z pierwszej wojny światowej, tak i teraz Polska narodzi się z tej pożogi wolna i odrodzona.
Niemców nikt kwiatami nie witał. Raczej trzeba się było mieć na baczności, bo żartów z nimi nie było. Jeżeli nie strzelali, to brutalnie bili. Buta "rasy panów" już na samym początku niejednemu dała się we znaki.
Wrócił do domu ojciec - Niemcy po zajęciu Łomży wypuścili wszystkich sowieckich więźniów. Znajomi przywieźli go do domu ślepego i bez władzy w nogach. Jeszcze trochę, a skosiłaby go bolszewicka kostucha. Wrócili również ci, którzy dotychczas ukrywali się przed Sowietami. Szukali winnych poniewierki i aresztowań - przeważnie tych z żydowskiej milicji. Na próżno, bo wszyscy zwiali z wycofującą się Armią Czerwoną. Niemcy rozstrzelali dwóch braci Wiśniewskich, którzy jako konfidenci NKWD denuncjowali osoby współpracujące z polskim ruchem oporu. W obawie przed samosądem schronili się na posterunku żandarmerii niemieckiej. Niemcy po krótkim śledztwie zlikwidowali ich.

Pod ścianę postawili także Czesława Kurpiewskiego, który służył w ruskiej milicji. Tego ostatniego, jak głosiła plotka, najpierw stłukła stara Stryjkowska. Jeżeli tak było, to Kurpiewskiemu na pewno lanie się należało. Był wyjątkową kanalią.
O pogromach nie było słychać. Laudańscy rzadko chodzili do miasta. Opiekowali się ojcem. Postanowili nie dać go śmierci.
Do ich domku przy ulicy Przytulskiej docierały różne wieści, jednak o jakichś masowych wystąpieniach ludności polskiej przeciwko Żydom nie słyszeli. To było nie do pomyślenia w obecności żandarmerii niemieckiej, która za wszelką samowolę stosowała tylko jedną karę - karę śmierci.
Jednymi z pierwszych zarządzeń nowego okupanta były te o oddawaniu broni i radioodbiorników oraz o ukrywaniu się Żydów. Za ukrywanie Żyda groziła śmierć, natomiast oni sami, gdziekolwiek by się ukrywali, mieli natychmiast powrócić do swych siedzib.

Na Stary Rynek do krawca

Pamiętnego dnia 10 lipca 1941 roku Zygmunt Laudański od rana przebywał w domu. Gdzieś tak około południa do domu Laudańskich przyszedł człowiek z poleceniem od burmistrza, aby Zygmunt natychmiast stawił się w "Astorii". Był to nie istniejący już dzisiaj budynek usytuowany na rynku, gdzie mieszkał i urzędował burmistrz Karolak, renegat i zdrajca, który podpisał "folkslistę". Zygmunt jako murarz miał zgłosić się do naprawy kuchni.

Po drodze postanowił zajść na Stary Rynek do swej narzeczonej Anny i przy okazji odebrać swoje spodnie od mieszkającego po sąsiedzku żydowskiego krawca. Na Starym Rynku spotkał burmistrza Karolaka w towarzystwie umundurowanych Niemców, którzy wyganiali mieszkających w pobliżu Żydów z poleceniem aby udali się na rynek - ten właściwy, zwany Dużym albo Nowym Rynkiem.

Traf chciał, że krawiec, który naprawiał Zygmuntowi spodnie, zobaczył go przez okno i wyszedł z domu, chcąc mu je wręczyć. Nie pozwolił na to Karolak, który rugając Laudańskiego za opieszałość, popędzając i jego i krawca oraz wypędzonych w międzyczasie ze swych domów Żydów, spodnie polecił oddać matce Anny, narzeczonej Zygmunta.

Idąc z Żydami na Duży Rynek w asyście burmistrza i umundurowanych Niemców, był widziany między innymi przez wspomnianą na samym początku Mariannę Supraską. Osiem lat później korzystne dla niego zeznania tej kobiety zostały całkowicie zignorowane przez łomżyńskie UB, gdy "na siłę" (w przenośni i dosłownie) szukano winnych rzekomego pogromu. (Podkr. moje - WK.)

Ucieczka z rynku

Po wejściu na rynek zauważył grupy Żydów - kobiety, dzieci i mężczyzn - pielących trawę wyrastającą spomiędzy kocich łbów. Po wejściu do mieszkania burmistrza zastał żonę Karolaka, która poskarżyła się, że uszkodzona kuchnia nie pozwala jej zagotować wody na herbatę.
- Niemców się najechało i mąż chce ich zaprosić na posiłek - mówiła.
Poprosiła Zygmunta o szybką naprawę. Po uporaniu się z kuchnią pani burmistrzowej postanowił jak najszybciej wracać do domu. Na rynku było coraz tłoczniej, przybywało spędzanych przez Niemców Żydów. Udał się w kierunku Starego Rynku, tam gdzie mieszkała Anna, jego narzeczona.
Zawrócił go stojący w przejściu uzbrojony Niemiec. Krótkie "zurueck" wykluczało wszelką dyskusję. To samo spotkało go przy wylocie na Wiznę, jak również przy dojściu do ulicy Łomżyńskiej i Przestrzelskiej. Próbuje dostać się na teren żydowskiej bóżnicy - tam też nie puszczają.

Niemcy w dalszym ciągu zganiają Żydów na rynek - sami lub przy pomocy zmuszanych do tego Polaków, którzy później, tak jak Stanisław Zejer, rolnik z Jedwabnego, stali się ofiarami ubeckiego "procesu" i zapłacili cenę najwyższą - własne życie.
Przy posterunku żandarmerii pełno Niemców i... właściwie jedyna droga wydostania się z matni. Zygmunt idzie w tym kierunku. Przejściem przy budynku wchodzi na teren żandarmskiej posesji, a stamtąd tylko krok do ulicy 11 Listopada. Wydostaje się na ulicę i idzie w kierunku cmentarza katolickiego, skąd obok domu Borawskich, polami dostaje się do swojego domu.

Los Żydów...

Będąc już u siebie, za jakiś czas zauważył, jak z miejsca gdzie znajdował się kirkut i stodoła Śleszyńskiego buchnął w górę kłąb dymu. Nie wiedział jeszcze co się stało. Tego dnia już z domu nie wychodził. Został przy chorym ojcu.
Martwił się o młodszego brata. Będąc świadkiem niemieckiej nagonki na żydowską ludność miasteczka oraz znając brutalność i bezceremonialność "nadludzi" w stosunku do Polaków i do Żydów, obawiał się, aby Jurkowi coś się nie stało.

W tym czasie najmłodszy, podobnie jak kilkunastu innych polskich mieszkańców miasteczka, pod nadzorem gestapowców i żandarmów zagoniony został do konwojowania Żydów na rynek. O "udziale" Jerzego Laudańskiego w rzekomym pogromie, tak zeznawał w 1949 roku wspomniany wyżej Stanisław Zejer: "...widziałem Jerzego Laudańskiego, jak szedł za Żydami jak pędzili ich na rynek, za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych więcej nikogo nie widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich bili".

Takich zeznań żydowscy oficerowie ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa nie brali pod uwagę. Do ich obowiązków należało przecież "udowodnić" winę podejrzanym gojom. (Podkr. moje - WK.)
Po spaleniu stodoły Niemcy wydali zarządzenie, aby Żydzi, którzy uniknęli śmierci i ukrywają się, zgłosili się do wyjazdu do getta w Łomży - tam będą mogli "spokojnie żyć i pracować". Zgłosiło się ich dość sporo. Do czasu wyjazdu do łomżyńskiego getta, przebywali krótko w getcie jedwabneńskim, które Niemcy naprędce zorganizowali naprzeciwko Starego Rynku. Istniało niedługo i służyło jedynie doraźnym potrzebom na czas masowego mordowania Żydów w ramach "Einsatz Reinhard", jaka trwała na terenach zdobytych przez Niemców po 22 czerwca 1941 r.

Pod niemiecką władzą

W tym czasie wróciła też do swego domu w Jedwabnem Żydówka Ibram, która według Szmula Wasersztajna - koronnego świadka J., T. Grossa - miała być zgwałcona i zamordowana przez Mierzejewskiego, u którego się ukrywała. Ibram została wzięta przez żandarmów na posterunek, gdzie usługiwała i pomagała w kuchni.
Niemcy polecili miejscowemu szewcowi Konstantemu Laudańskiemu, stryjowi Zygmunta i Jerzego, aby naprawiał im buty. Buty te odnosił na posterunek szewski terminator Jerzy Laudański, którego żandarmi zatrudnili również do czyszczenia obuwia. Musiał, chcąc nie chcąc, pucować je do połysku. Odmowa nie wchodziła w grę, a i wyłgać się było niezmiernie trudno, stąd częste wizyty chłopaka w siedzibie jedwabneńskiej żandarmerii. I to także posłużyło później ubeckim oprawcom do wymuszenia na nim przyznania się do współpracy z władzami państwa niemieckiego, co pozwalało na oskarżenie z tzw. dekretu sierpniowego z sierpnia 1944 roku.

Zygmunt początkowo miał zamiar wykorzystać "wizyty" brata na posterunku żandarmerii. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy przejmując dokumenty po uciekającym w panice NKWD, mogli znaleźć również odpowiedź na list, jaki w sprawie ojca i swojej pisał do Moskwy. Odnalezienie przez Niemców tego dokumentu oznaczało dla niego wyrok śmierci. Ale czyszcząc buty żandarmom, Jerzy nie miał praktycznie żadnych możliwości dotarcia do jakichkolwiek dokumentów, dlatego też zamysł ten został poniechany.
Stosowana przez Niemców odpowiedzialność zbiorowa uczyła przezorności: dla uniknięcia ewentualnych represji uradzono wysłać Jerzego do Poręby pod Ostrów Mazowiecką, gdzie mieszkał najstarszy brat, Kazimierz. Zygmunt musiał pozostać z chorym ojcem i matką; ktoś musiał zapewnić im opiekę i utrzymanie. Okazało się, że Jerzy wpadł z deszczu pod rynnę. Został złapany w ulicznej łapance i trzy lata przesiedział w hitlerowskich kacetach Auschwitz-Birkenau, Gross Rosen i Oranienburg. Po wojnie odsiedział jeszcze osiem z piętnastu lat, jakimi obdarowało go UB.

Gdy wrócili Sowieci

Ponowne przyjście Rosjan do Jedwabnego w 1944 roku zaznaczyło się w pamięci Zygmunta Laudańskiego. Aresztował go Krystowczyk (też Zygmunt, jeden z braci Krystowczyków, którzy w czerwcu 1941 roku uciekli wraz z Armią Czerwoną a teraz z nią powrócili), wróciła też sprawa zabójstwa Szewieliowa - naczelnika NKWD z Jedwabnego. Przypomniano też Zygmuntowi udział jego krewnych w antysowieckiej partyzantce.
Wiedział, że to nie przelewki. Takie postawienie sprawy mogło się skończyć tragicznie. Zaczął "pogrywać" nieaktualnym już listem do Stalina i Kalinina. Trochę zbaranieli, ale gdy dodał, że z poprzednim naczelnikiem był w "zmowie" właśnie po to, by ująć zabójcę Szewieliowa, poskutkowało. Udało mu się jeszcze wyciągnąć z posterunku milicji Nacewicza, którego niesłusznie posądzano o zabójstwo czerwonoarmisty w czerwcu 1941 roku. Niestety Śleszyńskiego, właściciela stodoły, w której spalono Żydów, nie udało mu się wydostać. Chociaż Zygmunta wypuszczono, nie dane mu było długo cieszyć się wolnością.

Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący chcieli. (Podkr. moje - WK.) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani czytać, "podpisywały" krzyżykami wszystkie protokoły, które im podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić.

W łapach UB

Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta. Przesłuchania odbywały się według schematu: zaciemniony pokój, śledczy za biurkiem i ciągle te same pytania - kogo widział przy mordowaniu Żydów?
Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy chronił przyrodzenie - kopali w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i znów bili. Po takiej "obróbce" mówił właściwie wszystko co chcieli. Starał się jednak podawać nazwiska tych, którzy byli poza zasięgiem UB albo nie żyli. (Podkr. moje - WK.)
Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego burmistrza w Jedwabnem - wyśmieli go. Podał nazwisko Kalinowskiego i Kurzeniowskiego, bo doszły go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do wymienienia nazwiska Mariana Żyluka, jednak później został on przed sądem uniewinniony (okazało się, że gdy Niemcy mordowali
Żydów, siedział w areszcie na posterunku żandarmerii w Jedwabnem).
Przy podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania nie stosowano przymusu fizycznego. Laudański gwałtownie zaprotestował. Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na biurku, znów zgasło światło i wpadało trzech ubeckich opryszków. Cios w głowę, podłoga, kopy ubeckimi butami, ból, utrata świadomości. Nie chciał umierać w katuszach, jakie zadawali mu żydowscy oficerowie UB. (Podkr. moje - WK.) Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie prawdy i sprawiedliwości.

"Ludowa" sprawiedliwość

Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. (Podkr. moje - WK.)
"Niezawisły" sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on... zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.
Takiego chwytu Laudański nie przewidział.
W czasie procesu nie zeznawał żaden obiektywny świadek. O tym, że pani Marianna Supraska zeznała w śledztwie, że Laudańskiego gestapowcy gnali razem z Żydami, dowiedział się z publikacji profesora Tomasza Strzembosza w "Rzeczpospolitej" z 31 marca 2001 roku.

Na sali sądowej ze zdumieniem oglądał zeznających. Henryk Krystowczyk, jeden ze wspomnianych czterech braci, zeznał że na czas pogromu wrócił akurat z Wołkowyska i ukrywając się u swego stryjecznego brata Wacława przy ulicy Przestrzelskiej, widział przez dziurę w dachu, jak Zygmunt wraz ze swym ojcem Czesławem Laudańskim pędzili Żydów "piaszczystym gościńcem" do stodoły Śleszyńskiego. W dokładnym rozpoznaniu Laudańskich nie przeszkadzała mu ani dwustumetrowa odległość, ani rosnące na tej przestrzeni drzewa i zarośla, które - jak to w lipcu bywa - pokryte były obfitym listowiem. Jak rozpoznał Czesława Laudańskiego, ojca Zygmunta, który w tym czasie z niedowładem nóg leżał w łóżku? Pozostało to jego tajemnicą... jak również sądu, który tym bredniom dał wiarę.

Zaprzeczenia na nic się nie zdały. Sensownych wyjaśnień, jak chociażby Wacława Krystowczyka, stryjecznego brata świadka i jednocześnie właściciela domu, z którego jakoby wspólnie mieli widzieć Laudańskich, sąd nie brał pod uwagę. Wacław zdecydowanie zaprzeczył obecności Henryka w swoim domu, jak również wykluczył możliwość ukrywania się tam brata bez wiedzy gospodarza. Dementował tym samym kłamstwo o wspólnej obserwacji przez dziurę w dachu.

Wyrok, więzienie, wolność...

Sądowa fikcja w Łomży była mydleniem oczu opinii społecznej. Wyrok na Zygmunta i innych oskarżonych wydano na długo przed procesem. (Podkr. moje - WK.)
Klamka zapadła i za Zygmuntem na długo zamknęły się drzwi więzienia, najpierw w Ostrołęce, później w Goleniowie, Strzelcach Opolskich i na koniec w warszawskim Mokotowie.
Nie tracił nadziei. Pisał zażalenia i skargi. Było o co walczyć, w domu czekała żona i dzieci.
Jednego z wizytujących inspektorów próbował złapać na wypróbowany fortel - "współpracę" z NKWD za pierwszych Sowietów. Kazano mu to opisać. Tej "taktycznej zagrywki" Zygmunt wstydzi się do dziś. Fortel nie tylko, że się nie udał, ale okazał się fatalny w skutkach a Gross to znalazł i nagłośnił, że największy mordujący Żydów bandyta pracował dla NKWD. Takich kąsków Gross nie przepuszczał: nic nie przeszkodziło mu nazwać mordercą Bogu ducha winnego kalekę, jednonogiego sąsiada Laudańskich, starego Sielawę. W swych oszczerczych zapędach nie znał żadnej miary.

Po śmierci Stalina zaczęto jakby uważniej słuchać zażaleń Zygmunta. Na początku 1955 roku poszedł na całość: wyjawił wizytującemu inspektorowi wszystko - łącznie ze śmiercią Szewieliowa i stryjenką Jadwigą, która poległa w walce z sowieckim okupantem. Nie omieszkał wspomnieć o podejrzeniach ciążących na nim w związku z tymi faktami. Powiedział też o zamordowanym w celi mokotowskiego więzienia współwięźniu Antonim Karasiu. Wyraził obawy o swoje życie.
Wizytator kazał mu wszystko opisać, ostrzegając że jedna drobna nieścisłość w jego życiorysie obróci w niwecz starania o przedterminowe uwolnienie.
Na odpowiedź czekał trzy miesiące. Upragnioną wolność ujrzał 4 kwietnia 1955 roku. Otrzymał zwolnienie warunkowe. Brat Jerzy wyszedł na wolność odsiedziawszy osiem lat. Zaczęli od nowa układać sobie życie. Zabliźniały się rany, blakły wspomnienia.
Osiedlili się w Piszu, gdzie znaleźli pracę, dom i spokój... do chwili, gdy pan Gross rozpoczął światową akcję obrzucania błotem nie tylko Laudańskich i mieszkańców Jedwabnego, ale całej Polski i wszystkich Polaków.

Wiesław Wielopolski, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie, 2001-07-07

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz