Za: http://www.kontrowersje.net/
Zbrodnię w Jedwabnem - w wymiarze medialnym - przypisano w dużej
mierze dzięki publikacji książki Grossa "Sąsiedzi" - Polakom. W
śledztwie IPN podważono wiarygodność zeznań jednego ze świadków Szmula
Wasersztejna, na którego zeznania często powołuje się Gross w Sąsiadach.
W orzeczeniach śledztwa stwierdza się m.in.: "Dzień 10 lipca 1941 r. w
biografii Szmula Wasersztejna jest przedstawiony jako trwające od rana
pasmo pastwienia się nad Żydami oraz okrutnych morderstw. Dokonała tego
ludność miasteczka. Nie było natomiast widać członków miejscowego
posterunku policji niemieckiej. Autor biografii podał, że na ulicach
widział trupy młodych kobiet z rozpłatanymi brzuchami, zwłoki dzieci
pokrojonych na kawałki, nagie kobiety z pośladkami pociętymi brzytwami.
Na ulicy cmentarnej leżała kupa trupów". Stwierdzono, iż "(...)powyższe
fakty nie znajdują zupełnie potwierdzenia w materiałach czynności
przeprowadzonych w śledztwie".
Jaki paszkwilant, taki świadek, zresztą żydowski ubek.
IPN uznało, iż zasadne jest przypisanie Niemcom sprawstwa sensu largo,
natomiast sprawcami sensu stricto byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i
okolic w liczbie "co najmniej około 40".
W obu mogiłach według śledczych IPN znajdować się mogły szczątki około
300-400 osób. Liczba 1600 ofiar, która padła w książce Grossa "Sąsiedzi"
nie znalazła potwierdzenia w toku prowadzonego śledztwa.
10 lipca 2001 roku, w czasie obchodów 60. pogromu Prezydent RP
Aleksander Kwaśniewski, w obecności ambasadora Izraela Szewacha Weissa,
oficjalnie, w imieniu swoim oraz – jak się wyraził – tych Polaków,
których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią, przeprosił za nią.
Spotkał się za to z krytyką niektórych środowisk niepoczuwających się do
odpowiedzialności Polaków za zbrodnię – trwało jeszcze dochodzenie IPN,
które nie wskazało ostatecznie winnych.
Agnieszka Arnold w tym samym roku nakręciła film Sąsiedzi. Po jego
premierze oświadczyła w warszawskiej synagodze Nożyków podczas dyskusji
poświęconej sprawie Jedwabnego, że "Jest to polska zbrodnia popełniona
na polskich Żydach"
30 maja 2001 r. na polecenie Ministra Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego
rozpoczęto czynności ekshumacyjne, jednak "zabroniono podnoszenia
kości". Eksperci wskazali, że nakazany sposób postępowania wyklucza
możliwość udzielenia odpowiedzi na szereg istotnych pytań, np. co do
ilości zwłok oraz przyczyn śmierci poszczególnych ofiar. Kwestię
ekshumacji konsultowano ze stroną żydowską, która była przeciwna
podnoszeniu kości.
Żydowskie pochodzenie wymienionych wyżej osób: szkalujących Polaków,
przepraszających w imieniu Polaków, uniemożliwiających rzetelne
wykonanie czynności ekshumacyjnych jest oczywiście przypadkowe.
Poniżej artykuł Wiesława Wielopolskiego, opisujący losy związanej z wydarzeniami w Jedwabnem rodziny Laudańskich:
Relacja mieszkańca Jedwabnego, Zygmunta Laudańskiego skazanego w 1949
roku w sfingowanym ubeckim procesie na 12 lat więzienia za zamordowanie
Żydów
"Laudańskiego gnali gestapowcy" - tak zeznała do protokołu,
przesłuchiwana przez oficera śledczego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego
w Łomży, Marianna Supraska, mieszkanka Jedwabnego. W 1949 roku UB
zmontowało proces w sprawie rzekomego uczestnictwa polskiej ludności
tego miasteczka w znęcaniu się, a następnie zamordowaniu poprzez
spalenie w stodole, współobywateli pochodzenia żydowskiego. Dające
świadectwo prawdzie zeznania pani Supraskiej i innych osób, które były
bezpośrednimi świadkami dramatu Żydów z Jedwabnego, nie miały żadnego
wpływu na przebieg wyreżyserowanego procesu. Ta parodia wymiaru
sprawiedliwości miała miejsce 16 i 17 maja 1949 roku przed Sądem
Okręgowym w Łomży. W grupie dwudziestu dwóch oskarżonych o udział w
rzekomym pogromie Żydów w Jedwabnem znajdowali się również, mieszkający
dzisiaj w Piszu bracia Laudańscy. Obaj - Jerzy i Zygmunt - zostali
skazani na wieloletnie więzienie. Młodszy Jerzy został skazany na 15
lat, starszy Zygmunt na 12 lat. Pan Zygmunt Laudański, który pomimo
swych 82 lat i dolegliwości żołądkowych, pamiątce po skopaniu go przez
funkcjonariuszy łomżyńskiego UB, trzyma się dość krzepko i dysponuje
znakomitą pamięcią, zgodził się zrelacjonować swoje przeżycia z tego
okresu.
Zanim przejdę do relacji pana Zygmunta, odniosę się pokrótce do
agresywnie nagłaśnianej przez niektóre środowiska żydowskie książki Jana
T. Grossa pt. "Sąsiedzi". W 2000 roku Gross powielił w tym antypolskim
paszkwilu ubeckie kłamstwa oraz tendencyjną i mało wiarygodną relację
niejakiego Wasersztajna, żydowskiego oficera UB, którego z
jedwabneńskiego pogromu uratowali... Polacy. Pani Jadwiga
Wąsowska-Kordas, bezpośredni świadek przemarszu Żydów przez miasteczko
do stodoły, miejsca ich kaźni, o "rewelacjach" Wasersztajna, który wtedy
nazywał się Stasiek Całka, mówi krótko: "...ten swołocki duch
bezczelnie kłamie, nikt z Żydów nie był skaleczony ani porżnięty, ani
bez głowy, nikt z Polaków nie rozcinał Żydom brzuchów nad sadzawką. W
pobliżu stodoły nie było żadnej sadzawki, a w tej pół kilometra dalej,
to woda była czyściutka, bo tego samego dnia poiliśmy tam krowy".
Kłamstwa Grossa w kolejnych publikacjach demaskowali i nadal demaskują
polscy historycy i publicyści. Wystarczy wspomnieć profesora Tomasza
Strzembosza, profesora Jerzego R. Nowaka, Piotra Gontarczyka czy
Andrzeja Reymanna. Podważając wiarygodność metod badawczych Grossa,
poddają w wątpliwość faktografię na której się opierał. Nie sposób w
jednym artykule prasowym zawrzeć wszystko, co wynika z obszernej
dokumentacji i materiałów źródłowych zgromadzonych przez wymienionych
wyżej historyków i dziennikarzy. Można jednak, chociaż w ograniczonym
stopniu, zadać kłam oszczerstwom autora "Sąsiadów" i tym samym
powstrzymać jego zapędy w opluskwianiu narodu polskiego.
Ksiądz Edward Orłowski, obecny proboszcz Jedwabnego udowodnił, że jego
poprzednik z czasów sowieckiej okupacji, rozstrzelany przez bolszewików
ksiądz Szumowski nie mógł 10 lipca 1941 roku stojąc w bramie jednego z
domów na trasie przemarszu Żydów na spalenie, wołać do swych rodaków:
"Polacy, nie niszczcie Żydów, nie róbcie tego, Niemcy to za was zrobią".
Podnieść księdza z grobu nie mógł nikt, nawet Gross, ponieważ tego
duchownego już od pół roku nie było wówczas wśród żywych. Ksiądz
Szumowski, aresztowany rok wcześniej jako "rukowoditiel
kontrrewolucjonno-powstańczeskoj organizacji, kotoraja stawiła swojej
celju podgotowku woorużennogo wosstanja protiw sowietskoj własti",
został stracony w styczniu 1941 roku. Potwierdzeniem powyższego jest
kopia odpowiedzi Konsulatu Białoruskiego w Białymstoku z 26 października
1994 roku, jaka znajduje się w posiadaniu ks. Orłowskiego. Dokument
ten, jak również przytoczone poniżej fakty spisane z relacji pana
Zygmunta Laudańskiego, jako jedne z wielu są niepodważalnymi dowodami
łgarstw Grossa, który niżej podpisanemu jawi się jako ewidentny blagier.
W świetle cząstkowych ustaleń podczas niedokończonej ekshumacji na
miejscu zbrodni, prysły wszystkie mity i kłamstwa Grossa. Prysł mit o
1600 zamordowanych, a znalezione złote monety i obrączki oraz łuski i
kule produkcji niemieckiej są dowodem na to, że: po pierwsze, nie było
rabunku ofiar po ich zabiciu; po drugie, na miejscu zbrodni byli Niemcy,
którzy strzelali do ofiar.
Wrzesień 1939
W sierpniu 1939 roku dziewiętnastoletni Zygmunt Laudański otrzymał
kartę powołania do wojska. Nie sądzone mu było jednak walczyć z bronią w
ręku. Jako fachowiec-murarz, wraz ze swym ojcem mistrzem murarskim
Czesławem Laudańskim, został skierowany do prac wykończeniowych systemu
betonowych umocnień pod Wizną - tych samych, na których wyszczerbił
sobie zęby pancerny korpus Guderiana, a ich bohaterscy obrońcy, jak
legendarny już dzisiaj kapitan Raginis, woleli zginąć niż poddać się.
Kiedy Niemcy zbliżali się do Wizny, wszyscy pracownicy cywilni otrzymali
rozkaz ewakuowania się do Baranowicz. Stamtąd do Sarn, a następnie do
Kowla. Dalej nie było już gdzie uciekać. Kowel zajęty był przez
Sowietów, a okupantom walnie pomagała żydowska milicja. Wyposażona w
karabiny i oznaki władzy, jakimi były czerwone opaski na rękawach,
nadzorowała polskich jeńców wojennych, których zapędzono do zasypywania
rowów przeciwlotniczych. Żydzi naigrawali się z polskich oficerów,
twierdząc, że "ich pańska Polska" już się skończyła. (Podkr. moje - WK.)
Jednemu z podporuczników Laudańscy użyczyli cywilnego ubrania, które
pomogło mu w ucieczce. Oni sami też nie mieli czego tutaj szukać. Teraz
już w czwórkę, bo na szlaku wojennej tułaczki ojciec i syn spotkali
dwóch pozostałych braci (Jerzego i Kazimierza), postanowili wracać do
Jedwabnego. Powrót ułatwiały posiadane rowery.
Zbliżając się do rodzinnej miejscowości, bracia postanowili pomóc
okolicznym rolnikom w wykopkach. W zamian, tytułem zapłaty, otrzymali
kilka worków ziemniaków na zimę. Kiedy dotarli do domu, poraziła ich
wieść o aresztowaniu ojca.
Pod sowiecką okupacją
Czesław Laudański, znany i ceniony w Jedwabnem mistrz sztuki
murarskiej, był jednym z wielu inicjatorów budowy kościoła parafialnego w
tej miejscowości. Kiedy w 1926 roku wkopano pod budowę przyszłej
świątyni kamień węgielny, świeccy i duchowni uczestnicy ceremonii
pozowali do zdjęcia.
Po latach ta właśnie fotografia była dla NKWD wystarczającym dowodem
"nieprawomyślności" ojca. Według sowietów "komitywa" z duchowieństwem
znaczyła tyle samo co antykomunizm, a to dawało przepustkę albo na białe
niedźwiedzie, albo na tamten świat.
Bracia dalecy byli od posądzania kogokolwiek o denuncjację ich
rodziciela. Równie dobrze mogli to zrobić komunizujący Żydzi, jak i
uważający się za komunistów czterej bracia Krystowczykowie.
Póki co postanowili się ukrywać, bo znając bolszewickie metody byli
przekonani, że po ojcu przyjdzie czas i na nich. Najstarszy, Kazimierz,
udał się pod Ostrów Mazowiecką, gdzie zamieszkał w miejscowości Poręba.
Jerzy i Zygmunt ukrywali się przez pół roku; rzadko nocowali w domu -
najczęściej u znajomych gospodarzy, w stogach, w stodołach, na
strychach.
Laudańscy nie mieli wrogów wśród rodaków i wśród znacznej części
społeczności żydowskiej - w większości apolitycznej, zajmującej się
handlem i rzemiosłem. Nic ich nie różniło, a pojęcie antysemityzmu było
dla nich obce. Nawet próba wejścia Laudańskich na miejscowy rynek
odzieżowy, gdzie początkowo wcale nieźle im się wiodło, nie pozostawiła
urazów ani niechęci. Handlowali, póki żydowscy kupcy dumpingiem nie
zmusili ich do zwinięcia interesu. Nie zdołało to jednak zantagonizować
sąsiadów.
W międzyczasie Zygmunt postanowił drogą legalną starać się o zwolnienie
ojca. Podanie do okupacyjnych władz sowieckich z prośbą o zwolnienie
podpisało wielu mieszkańców Jedwabnego, w tym również jedwabneńscy
Żydzi. Dotychczasowe starania nie dawały rezultatów, a ciągłe ukrywania
dawało się już we znaki, więc Zygmunt postanowił posłużyć się
fortelem...
Jedną z form sowieckiej indoktrynacji na terenach okupowanych było
rozdawanie Polakom tłumaczonej na język polski sowieckiej Konstytucji.
Jeden z konstytucyjnych artykułów głosił, że nikt nie może odpowiadać i
być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za kogoś. To postanowił
wykorzystać Zygmunt Laudański. W piśmie skierowanym do Stalina i
Kalinina pytał jak to jest, że on z powodu aresztowania ojca musi się
ukrywać. Zmusza go do tego postępowanie miejscowych władz, dla których
jest przestępcą. Chce zatem wiedzieć, czy kłamie sowiecka Konstytucja,
czy też niewłaściwie wprowadzają ją w życie sowieccy urzędnicy.
Wykombinował, że atutem listu będzie miejsce nadania: małe polskie
miasteczko okupowane przez Sowietów, z którego nikt nigdy do Moskwy nie
pisał i prawdopodobnie nigdy nie napisze. To może kogoś zainteresować.
Faktycznie zainteresowało. Odpowiedź przyszła na adres nieobecnego
kolegi, który - za jego zgodą rzecz jasna - przezornie podał.
Poinformowano Laudańskiego, że Prokurator Generalny Związku Sowieckiego
zainteresował się jego sprawą i zażądał od podległych mu organów
stosownych wyjaśnień. Mając taką "bumagę" w kieszeni, Zygmunt wrócił do
domu.
Twarzą w twarz z NKWD
Na razie nikt go nie niepokoił. Chcąc pomóc ojcu w utrzymaniu się
przy życiu w łomżyńskim więzieniu trzeba było sukcesywnie dostarczać tam
paczki żywnościowe. Każde wysłanie paczki wymagało zgody miejscowego
naczelnika NKWD. Chcąc nie chcąc, trzeba było wleźć lwu w paszczę. Z
koniecznym w takich przypadkach "zajawlenjem" udał się Zygmunt wprost do
najważniejszego enkawudzisty w Jedwabnem.
Ten nie omieszkał wyrazić swego zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania.
Oni również mieli pismo z Moskwy. Szukali Zygmunta, aby wykazać się
przed zwierzchnością. Od tej pory mógł się już nie ukrywać. Co więcej,
jedwabneńskie NKWD uważało go w pewnym sensie za "swego człowieka" i
próbowało go wciągnąć do współpracy. Sowietom dawał się już we znaki
polski ruch oporu. Ponosili straty. W potyczce z polską partyzantką
zginął poprzedni naczelnik NKWD w Jedwabnem, niejaki Szewieliow.
Sowiecka akcja odwetowa zakończyła się częściowym powodzeniem. W jednej z
leśniczówek osaczyli polski oddział. Wśród zabitych była również
Jadwiga Laudańska, stryjenka Zygmunta. Pokrewieństwo to było dla niego
realnym zagrożeniem. Wyłgał się od podejrzeń o współpracę z ruchem oporu
twierdząc, że gdyby był w kontakcie z partyzantami, nie przyszedł by
tutaj, aby się ujawnić.
Zdawał sobie jednak sprawę, że "kupując" jego wyjaśnienia NKWD miało
wobec niego określone zamiary. Tak też było. Polecono mu utrzymywanie
stałych kontaktów z miejscową "czerezwyczajką" i donoszenie o każdym
obcym pojawiającym się w mieście. Wiedział, że jest inwigilowany.
Pozostawało robić dobrą minę do złej gry albo rżnąć przysłowiowego
głupa. Podjął pracę w miejscowym MTS (maszino-traktornoj stancji), gdzie
pracował aż do wejścia Niemców. Dorabiał murarką. Młodszy brat Jerzy
terminował u szewca w warsztacie stryja Konstantego. Ojciec nadal
przebywał w więzieniu. Żyli ciągłą nadzieją na jego uwolnienie, chociaż
widoki na to były raczej mizerne.
Ani Jerzy, ani Zygmunt, z racji powiązań stryjostwa z ruchem oporu, nie
mogli zanadto się "wychylać". Pozostawało najważniejsze - przeżyć,
uniknąć wywózki w głąb Rosji i nie dać się aresztować.
Przemyśliwali o ucieczce za kordon, do Generalnej Guberni, do
najstarszego Kazimierza. Ale uciekając skazaliby matkę na więzienie, zaś
ojca na śmierć, a tego nie mogli zrobić. Żyli więc nadal w sowieckiej
"szczęśliwości".
Tak jak im nakazywano, brali udział w świętowaniu "prazdnikow":
"pierwomajskowo" i "oktiabrskowo". Tak jak im nakazywano, nosili
transparenty, szturmówki i portrety sowieckich przywódców. Zygmunt z
młodzieńczą tendencją do "zgrywy" łapał przeważnie za portret Stalina,
co w połączeniu z odpowiednią mimiką i puszczaniem oka do zaufanych
kolegów zapewniało wcale dobrą zabawę.
Nie przewidział, że po latach pani Agnieszka Arnold kręcąc o nim film
wykorzysta ten moment kreując go na "bolszewickiego bandytę".
Po wkroczeniu Niemców
Kiedy 22 czerwca 1941 roku do Jedwabnego weszli Niemcy, Laudańscy
cieszyli się jak wszyscy. Ale nie z powodu "wyzwolicieli". Powodem
radości był fakt wojny między dwoma odwiecznymi wrogami. Wierzyli, że
tak jak z pierwszej wojny światowej, tak i teraz Polska narodzi się z
tej pożogi wolna i odrodzona.
Niemców nikt kwiatami nie witał. Raczej trzeba się było mieć na
baczności, bo żartów z nimi nie było. Jeżeli nie strzelali, to brutalnie
bili. Buta "rasy panów" już na samym początku niejednemu dała się we
znaki.
Wrócił do domu ojciec - Niemcy po zajęciu Łomży wypuścili wszystkich
sowieckich więźniów. Znajomi przywieźli go do domu ślepego i bez władzy w
nogach. Jeszcze trochę, a skosiłaby go bolszewicka kostucha. Wrócili
również ci, którzy dotychczas ukrywali się przed Sowietami. Szukali
winnych poniewierki i aresztowań - przeważnie tych z żydowskiej milicji.
Na próżno, bo wszyscy zwiali z wycofującą się Armią Czerwoną. Niemcy
rozstrzelali dwóch braci Wiśniewskich, którzy jako konfidenci NKWD
denuncjowali osoby współpracujące z polskim ruchem oporu. W obawie przed
samosądem schronili się na posterunku żandarmerii niemieckiej. Niemcy
po krótkim śledztwie zlikwidowali ich.
Pod ścianę postawili także Czesława Kurpiewskiego, który służył w
ruskiej milicji. Tego ostatniego, jak głosiła plotka, najpierw stłukła
stara Stryjkowska. Jeżeli tak było, to Kurpiewskiemu na pewno lanie się
należało. Był wyjątkową kanalią.
O pogromach nie było słychać. Laudańscy rzadko chodzili do miasta. Opiekowali się ojcem. Postanowili nie dać go śmierci.
Do ich domku przy ulicy Przytulskiej docierały różne wieści, jednak o
jakichś masowych wystąpieniach ludności polskiej przeciwko Żydom nie
słyszeli. To było nie do pomyślenia w obecności żandarmerii niemieckiej,
która za wszelką samowolę stosowała tylko jedną karę - karę śmierci.
Jednymi z pierwszych zarządzeń nowego okupanta były te o oddawaniu broni
i radioodbiorników oraz o ukrywaniu się Żydów. Za ukrywanie Żyda
groziła śmierć, natomiast oni sami, gdziekolwiek by się ukrywali, mieli
natychmiast powrócić do swych siedzib.
Na Stary Rynek do krawca
Pamiętnego dnia 10 lipca 1941 roku Zygmunt Laudański od rana
przebywał w domu. Gdzieś tak około południa do domu Laudańskich
przyszedł człowiek z poleceniem od burmistrza, aby Zygmunt natychmiast
stawił się w "Astorii". Był to nie istniejący już dzisiaj budynek
usytuowany na rynku, gdzie mieszkał i urzędował burmistrz Karolak,
renegat i zdrajca, który podpisał "folkslistę". Zygmunt jako murarz miał
zgłosić się do naprawy kuchni.
Po drodze postanowił zajść na Stary Rynek do swej narzeczonej Anny i
przy okazji odebrać swoje spodnie od mieszkającego po sąsiedzku
żydowskiego krawca. Na Starym Rynku spotkał burmistrza Karolaka w
towarzystwie umundurowanych Niemców, którzy wyganiali mieszkających w
pobliżu Żydów z poleceniem aby udali się na rynek - ten właściwy, zwany
Dużym albo Nowym Rynkiem.
Traf chciał, że krawiec, który naprawiał Zygmuntowi spodnie, zobaczył go
przez okno i wyszedł z domu, chcąc mu je wręczyć. Nie pozwolił na to
Karolak, który rugając Laudańskiego za opieszałość, popędzając i jego i
krawca oraz wypędzonych w międzyczasie ze swych domów Żydów, spodnie
polecił oddać matce Anny, narzeczonej Zygmunta.
Idąc z Żydami na Duży Rynek w asyście burmistrza i umundurowanych
Niemców, był widziany między innymi przez wspomnianą na samym początku
Mariannę Supraską. Osiem lat później korzystne dla niego zeznania tej
kobiety zostały całkowicie zignorowane przez łomżyńskie UB, gdy "na
siłę" (w przenośni i dosłownie) szukano winnych rzekomego pogromu.
(Podkr. moje - WK.)
Ucieczka z rynku
Po wejściu na rynek zauważył grupy Żydów - kobiety, dzieci i mężczyzn
- pielących trawę wyrastającą spomiędzy kocich łbów. Po wejściu do
mieszkania burmistrza zastał żonę Karolaka, która poskarżyła się, że
uszkodzona kuchnia nie pozwala jej zagotować wody na herbatę.
- Niemców się najechało i mąż chce ich zaprosić na posiłek - mówiła.
Poprosiła Zygmunta o szybką naprawę. Po uporaniu się z kuchnią pani
burmistrzowej postanowił jak najszybciej wracać do domu. Na rynku było
coraz tłoczniej, przybywało spędzanych przez Niemców Żydów. Udał się w
kierunku Starego Rynku, tam gdzie mieszkała Anna, jego narzeczona.
Zawrócił go stojący w przejściu uzbrojony Niemiec. Krótkie "zurueck"
wykluczało wszelką dyskusję. To samo spotkało go przy wylocie na Wiznę,
jak również przy dojściu do ulicy Łomżyńskiej i Przestrzelskiej. Próbuje
dostać się na teren żydowskiej bóżnicy - tam też nie puszczają.
Niemcy w dalszym ciągu zganiają Żydów na rynek - sami lub przy pomocy
zmuszanych do tego Polaków, którzy później, tak jak Stanisław Zejer,
rolnik z Jedwabnego, stali się ofiarami ubeckiego "procesu" i zapłacili
cenę najwyższą - własne życie.
Przy posterunku żandarmerii pełno Niemców i... właściwie jedyna droga
wydostania się z matni. Zygmunt idzie w tym kierunku. Przejściem przy
budynku wchodzi na teren żandarmskiej posesji, a stamtąd tylko krok do
ulicy 11 Listopada. Wydostaje się na ulicę i idzie w kierunku cmentarza
katolickiego, skąd obok domu Borawskich, polami dostaje się do swojego
domu.
Los Żydów...
Będąc już u siebie, za jakiś czas zauważył, jak z miejsca gdzie
znajdował się kirkut i stodoła Śleszyńskiego buchnął w górę kłąb dymu.
Nie wiedział jeszcze co się stało. Tego dnia już z domu nie wychodził.
Został przy chorym ojcu.
Martwił się o młodszego brata. Będąc świadkiem niemieckiej nagonki na
żydowską ludność miasteczka oraz znając brutalność i bezceremonialność
"nadludzi" w stosunku do Polaków i do Żydów, obawiał się, aby Jurkowi
coś się nie stało.
W tym czasie najmłodszy, podobnie jak kilkunastu innych polskich
mieszkańców miasteczka, pod nadzorem gestapowców i żandarmów zagoniony
został do konwojowania Żydów na rynek. O "udziale" Jerzego Laudańskiego w
rzekomym pogromie, tak zeznawał w 1949 roku wspomniany wyżej Stanisław
Zejer: "...widziałem Jerzego Laudańskiego, jak szedł za Żydami jak
pędzili ich na rynek, za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych
więcej nikogo nie widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich
bili".
Takich zeznań żydowscy oficerowie ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa nie
brali pod uwagę. Do ich obowiązków należało przecież "udowodnić" winę
podejrzanym gojom. (Podkr. moje - WK.)
Po spaleniu stodoły Niemcy wydali zarządzenie, aby Żydzi, którzy
uniknęli śmierci i ukrywają się, zgłosili się do wyjazdu do getta w
Łomży - tam będą mogli "spokojnie żyć i pracować". Zgłosiło się ich dość
sporo. Do czasu wyjazdu do łomżyńskiego getta, przebywali krótko w
getcie jedwabneńskim, które Niemcy naprędce zorganizowali naprzeciwko
Starego Rynku. Istniało niedługo i służyło jedynie doraźnym potrzebom na
czas masowego mordowania Żydów w ramach "Einsatz Reinhard", jaka trwała
na terenach zdobytych przez Niemców po 22 czerwca 1941 r.
Pod niemiecką władzą
W tym czasie wróciła też do swego domu w Jedwabnem Żydówka Ibram,
która według Szmula Wasersztajna - koronnego świadka J., T. Grossa -
miała być zgwałcona i zamordowana przez Mierzejewskiego, u którego się
ukrywała. Ibram została wzięta przez żandarmów na posterunek, gdzie
usługiwała i pomagała w kuchni.
Niemcy polecili miejscowemu szewcowi Konstantemu Laudańskiemu, stryjowi
Zygmunta i Jerzego, aby naprawiał im buty. Buty te odnosił na posterunek
szewski terminator Jerzy Laudański, którego żandarmi zatrudnili również
do czyszczenia
obuwia. Musiał, chcąc nie chcąc, pucować je do połysku. Odmowa nie
wchodziła w grę, a i wyłgać się było niezmiernie trudno, stąd częste
wizyty chłopaka w siedzibie jedwabneńskiej żandarmerii. I to także
posłużyło później ubeckim oprawcom do wymuszenia na nim przyznania się
do współpracy z władzami państwa niemieckiego, co pozwalało na
oskarżenie z tzw. dekretu sierpniowego z sierpnia 1944 roku.
Zygmunt początkowo miał zamiar wykorzystać "wizyty" brata na posterunku
żandarmerii. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy przejmując dokumenty po
uciekającym w panice NKWD, mogli znaleźć również odpowiedź na list, jaki
w sprawie ojca i swojej pisał do Moskwy. Odnalezienie przez Niemców
tego dokumentu oznaczało dla niego wyrok śmierci. Ale czyszcząc buty
żandarmom, Jerzy nie miał praktycznie żadnych możliwości dotarcia do
jakichkolwiek dokumentów, dlatego też zamysł ten został poniechany.
Stosowana przez Niemców odpowiedzialność zbiorowa uczyła przezorności:
dla uniknięcia ewentualnych represji uradzono wysłać Jerzego do Poręby
pod Ostrów Mazowiecką, gdzie mieszkał najstarszy brat, Kazimierz.
Zygmunt musiał pozostać z chorym ojcem i matką; ktoś musiał zapewnić im
opiekę i utrzymanie. Okazało się, że Jerzy wpadł z deszczu pod rynnę.
Został złapany w ulicznej łapance i trzy lata przesiedział w
hitlerowskich kacetach Auschwitz-Birkenau, Gross Rosen i Oranienburg. Po
wojnie odsiedział jeszcze osiem z piętnastu lat, jakimi obdarowało go
UB.
Gdy wrócili Sowieci
Ponowne przyjście Rosjan do Jedwabnego w 1944 roku zaznaczyło się w
pamięci Zygmunta Laudańskiego. Aresztował go Krystowczyk (też Zygmunt,
jeden z braci Krystowczyków, którzy w czerwcu 1941 roku uciekli wraz z
Armią Czerwoną a teraz z nią powrócili), wróciła też sprawa zabójstwa
Szewieliowa - naczelnika NKWD z Jedwabnego. Przypomniano też Zygmuntowi
udział jego krewnych w antysowieckiej partyzantce.
Wiedział, że to nie przelewki. Takie postawienie sprawy mogło się
skończyć tragicznie. Zaczął "pogrywać" nieaktualnym już listem do
Stalina i Kalinina. Trochę zbaranieli, ale gdy dodał, że z poprzednim
naczelnikiem był w "zmowie" właśnie po to, by ująć zabójcę Szewieliowa,
poskutkowało. Udało mu się jeszcze wyciągnąć z posterunku milicji
Nacewicza, którego niesłusznie posądzano o zabójstwo czerwonoarmisty w
czerwcu 1941 roku. Niestety Śleszyńskiego, właściciela stodoły, w której
spalono Żydów, nie udało mu się wydostać. Chociaż Zygmunta wypuszczono,
nie dane mu było długo cieszyć się wolnością.
Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli
do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący
chcieli. (Podkr. moje - WK.) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały
pisać ani czytać, "podpisywały" krzyżykami wszystkie protokoły, które im
podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w
MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy
pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał.
Przez długi czas nie mógł chodzić.
W łapach UB
Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta. Przesłuchania odbywały się
według schematu: zaciemniony pokój, śledczy za biurkiem i ciągle te same
pytania - kogo widział przy mordowaniu Żydów?
Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł
widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z
sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno
uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie
popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie wybierali. Gdy starał się
osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy chronił przyrodzenie - kopali
w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i znów bili. Po takiej "obróbce" mówił
właściwie wszystko co chcieli. Starał się jednak podawać nazwiska tych,
którzy byli poza zasięgiem UB albo nie żyli. (Podkr. moje - WK.)
Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego burmistrza w Jedwabnem -
wyśmieli go. Podał nazwisko Kalinowskiego i Kurzeniowskiego, bo doszły
go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do wymienienia nazwiska Mariana
Żyluka, jednak później został on przed sądem uniewinniony (okazało się,
że gdy Niemcy mordowali
Żydów, siedział w areszcie na posterunku
żandarmerii w Jedwabnem).
Przy podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania
nie stosowano przymusu fizycznego. Laudański gwałtownie zaprotestował.
Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na biurku, znów zgasło
światło i wpadało trzech ubeckich opryszków. Cios w głowę, podłoga, kopy
ubeckimi butami, ból, utrata świadomości. Nie chciał umierać w
katuszach, jakie zadawali mu żydowscy oficerowie UB. (Podkr. moje - WK.)
Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie prawdy i sprawiedliwości.
"Ludowa" sprawiedliwość
Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak
go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. (Podkr.
moje - WK.)
"Niezawisły" sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając
się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on...
zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.
Takiego chwytu Laudański nie przewidział.
W czasie procesu nie zeznawał żaden obiektywny świadek. O tym, że pani
Marianna Supraska zeznała w śledztwie, że Laudańskiego gestapowcy gnali
razem z Żydami, dowiedział się z publikacji profesora Tomasza
Strzembosza w "Rzeczpospolitej" z 31 marca 2001 roku.
Na sali sądowej ze zdumieniem oglądał zeznających. Henryk Krystowczyk,
jeden ze wspomnianych czterech braci, zeznał że na czas pogromu wrócił
akurat z Wołkowyska i ukrywając się u swego stryjecznego brata Wacława
przy ulicy Przestrzelskiej, widział przez dziurę w dachu, jak Zygmunt
wraz ze swym ojcem Czesławem Laudańskim pędzili Żydów "piaszczystym
gościńcem" do stodoły Śleszyńskiego. W dokładnym rozpoznaniu Laudańskich
nie przeszkadzała mu ani dwustumetrowa odległość, ani rosnące na tej
przestrzeni drzewa i zarośla, które - jak to w lipcu bywa - pokryte były
obfitym listowiem. Jak rozpoznał Czesława Laudańskiego, ojca Zygmunta,
który w tym czasie z niedowładem nóg leżał w łóżku? Pozostało to jego
tajemnicą... jak również sądu, który tym bredniom dał wiarę.
Zaprzeczenia na nic się nie zdały. Sensownych wyjaśnień, jak chociażby
Wacława Krystowczyka, stryjecznego brata świadka i jednocześnie
właściciela domu, z którego jakoby wspólnie mieli widzieć Laudańskich,
sąd nie brał pod uwagę. Wacław zdecydowanie zaprzeczył obecności Henryka
w swoim domu, jak również wykluczył możliwość ukrywania się tam brata
bez wiedzy gospodarza. Dementował tym samym kłamstwo o wspólnej
obserwacji przez dziurę w dachu.
Wyrok, więzienie, wolność...
Sądowa fikcja w Łomży była mydleniem oczu opinii społecznej. Wyrok na
Zygmunta i innych oskarżonych wydano na długo przed procesem. (Podkr.
moje - WK.)
Klamka zapadła i za Zygmuntem na długo zamknęły się drzwi więzienia,
najpierw w Ostrołęce, później w Goleniowie, Strzelcach Opolskich i na
koniec w warszawskim Mokotowie.
Nie tracił nadziei. Pisał zażalenia i skargi. Było o co walczyć, w domu czekała żona i dzieci.
Jednego z wizytujących inspektorów próbował złapać na wypróbowany fortel
- "współpracę" z NKWD za pierwszych Sowietów. Kazano mu to opisać. Tej
"taktycznej zagrywki" Zygmunt wstydzi się do dziś. Fortel nie tylko, że
się nie udał, ale okazał się fatalny w skutkach a Gross to znalazł i
nagłośnił, że największy mordujący Żydów bandyta pracował dla NKWD.
Takich kąsków Gross nie przepuszczał: nic nie przeszkodziło mu nazwać
mordercą Bogu ducha winnego kalekę, jednonogiego sąsiada Laudańskich,
starego Sielawę. W swych oszczerczych zapędach nie znał żadnej miary.
Po śmierci Stalina zaczęto jakby uważniej słuchać zażaleń Zygmunta. Na
początku 1955 roku poszedł na całość: wyjawił wizytującemu inspektorowi
wszystko - łącznie ze śmiercią Szewieliowa i stryjenką Jadwigą, która
poległa w walce z sowieckim okupantem. Nie omieszkał wspomnieć o
podejrzeniach ciążących na nim w związku z tymi faktami. Powiedział też o
zamordowanym w celi mokotowskiego więzienia współwięźniu Antonim
Karasiu. Wyraził obawy o swoje życie.
Wizytator kazał mu wszystko opisać, ostrzegając że jedna drobna
nieścisłość w jego życiorysie obróci w niwecz starania o przedterminowe
uwolnienie.
Na odpowiedź czekał trzy miesiące. Upragnioną wolność ujrzał 4 kwietnia
1955 roku. Otrzymał zwolnienie warunkowe. Brat Jerzy wyszedł na wolność
odsiedziawszy osiem lat. Zaczęli od nowa układać sobie życie.
Zabliźniały się rany, blakły wspomnienia.
Osiedlili się w Piszu, gdzie znaleźli pracę, dom i spokój... do chwili,
gdy pan Gross rozpoczął światową akcję obrzucania błotem nie tylko
Laudańskich i mieszkańców Jedwabnego, ale całej Polski i wszystkich
Polaków.
Wiesław Wielopolski, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie, 2001-07-07
"Po co Pan Bóg stworzył żydów polskich, jak nie po to, abyśmy z nich mieli służbę szpiegowską?",,Bezmyślność charakteru polskiego pod względem dóbr doczesnych czyniła zawsze z Polski eldorado dla Żydów.” - Otto von Bismarck
Strony Filmy
- Strona główna
- Żydowscy kaci Polaków
- Niszcz Syjonizm - Archiwum
- Pogromy i masowe mordy Żydów na Polakach
- Film
- Książka
- Kontakt
- Sprawa śp. dra Dariusza Ratajczaka
- Żydzi na usługach ІІІ Rzeszy
- Na każdy temat
- Stanisław Tworkowski:Polska Bez Żydów
- Stefan Korboński:Polacy, Żydzi I Holocaust
- Roman Kafel:O żydowskich zbrodniarzach wojennych
- Roman Dmowski : Kwestia Żydowska
- Israel Shamir : Bankierzy i złodzieje!
- Ks. prof. Józef Kruszyński : Dlaczego występuję przeciwko Żydom
- Stanislaw Witkowski : Żydzi, przestańcie kłamać ! ! !
- J.Mazur : Jak Warszawa broniła się przed żydami
- "ŻYDZI IDĄ !"
- Strzeż się żydów i bolszewików!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz